Świąteczna nieznajoma - część II
Słowa potrafią wiele. Potrafią niszczyć, budować, podniecać. Wzniecać pożar, ale i skutecznie go zgasić.
Od
pamiętnej świątecznej nocy minął już jakiś czas. Czas pełen gorących
uniesień, wulgarnego seksu, setek rozmów i czaru nowej znajomości.
Niesamowite zauroczenie i ogień miedzy mną, a zielonooką nieznajomą -
ustąpił miejsca codzienności. Niesamowity intelekt jakim oboje byliśmy
obdarzeni, na nic zdał się z walce z brakiem czasu, oraz tym co
podświadomie toczyło nasze umysły. Strach przed dawnymi doświadczeniami
oraz życiowy realizm, usilnie pchał nas w kierunku racjonalnego,
chłodnego spojrzenia na to, co przyniesie przyszłość. Nasza relacja była
pełna sprzeczności. Z jednej strony byliśmy niczym lustrzane odbicie
jednej duszy w tafli krystalicznie czystej wody. Z jeszcze innej jej
chłodna, analityczna strona umysłu - walczyła z moim idealistycznym i
marzycielskim podejściem do budowania relacji i codzienności. Czułem, że
się od niej oddalam. A myśl, że nasza bliskość mogłaby zostać przerwana
brakiem wiary we wspólną przyszłość, męczyła mnie mocno od wewnątrz.
Tego
wieczora śnieg ustąpił miejsca szarudze pełnej deszczowych kropel,
spływających nerwowo po dużych oknach mojego salonu. W sytuacjach
głębokich przemyśleń, mam w zwyczaju oddać się nostalgii przy dźwiękach
smutnych tonów fortepianu. Nalałem sobie szklankę 12 letniej whisky,
delektując się się jej cierpkim, pasującym do nastroju bukietem.
Podwinąłem rękawy czarnej koszuli, usiadłem wygodnie i zacząłem grać. Z
odpowiednią subtelnością palców, zatracałem się w utworach Beethovena,
które bezbłędnie oddawały klimat wewnętrznej walki i rezygnacji, jaką
dzisiaj przeżywałem. Z każdą minutą odczuwałem coraz silniejsze emocje.
Smutek. Zawód. Agresję. Motywację. Całe pasmo emocjonalnych
sprzeczności. W samym środku odgrywania udręczonych tonów Moonlight
Sonaty, moim oczom ukazał się ruch drzwi do salonu. Byłem tak
zaangażowany grą, że odciąłem umysł od innych dźwięków. Lekko zdziwiony,
ale wciąż zaangażowany w odgrywanie utworu zobaczyłem, że przez próg
przechodzi Ona. Zielonooka, surowa piękność tym razem przełamała kolor
swoich oczu krwistą czerwienią eleganckiej sukni. Stukot wysokich
obcasów jej czarnych szpilek, ledwo przedzierał się przez kolejne
smagnięcia moich palców po fortepianowych klawiszach. Nie patrzyłem na
nią. Byłem w intymnym momencie odczuwania głębokich emocji, których
powodem był właśnie mój długonogi, niespodziewany gość. Zielonooka
usiadła wygodnie w dużym fotelu, na przeciwko fortepianu, założyła
teatralnie nogę na nogę i patrząc się na mnie, niemal dotykała moich
emocji własną dłonią. Jednoosobowa publiczność w jej seksownej postaci
nie wybiła mnie z rytmu. Czułem na sobie jej wzrok. Czułem gęstniejącą
atmosferę i metaforycznie zmniejszającą się odległość między nami.
Dokończyłem utwór. Ostatnia nuta wybita na klawiszu, zrównała się z
momentem kiedy odwzajemniłem jej spojrzenie przeszywając ją na wylot.
Trwaliśmy w ten sposób dłuższą chwilę, łudząco podobną do tej w
samochodzie, podczas naszego pierwszego spotkania. Rozbieraliśmy się
wzrokiem zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Zielonooka wstała i
zgrabnym, hipnotyzującym krokiem podeszła do mnie blisko, jedną ręką
łapiąc za koszulę - jakby sugerując, że jest zbędnym elementem mojej
garderoby. W odwecie złapałem ją za rękę i zdecydowanym ruchem wstałem i
przycisnąłem ją do ściany.
To był mój koncert. Moje emocje. I moja muzyka.
Docisnąłem
ją do ściany w jeszcze bardziej zdecydowany sposób, wpijając się w nią
ustami. Zagryzłem jej wargę, słysząc przy tym delikatny jęk zaskoczenia.
Ręką objąłem ją w talii, a językiem wirowałem głęboko w jej ustach,
zapierając przy tym dech i podkręcając klimat, który przez ostatnie 10
minut jej obecności był bardzo napięty. Nie mówiliśmy do siebie niczego.
Czasem słowa nie są potrzebne. Są tylko czyny. Gesty. Spojrzenia.
Zsunąłem suknie z jej ramion, napawając się widokiem odkrywającego się
ciała, odsłaniając sutki nabrzmiałe od dotyku i chłodu jaki panował w
pomieszczeniu. Chwytając ją ponownie za rękę, pchnąłem zdecydowanym
krokiem na łóżko. Z miną pełną skupienia i zaangażowania, równego mojemu
niedawnemu, muzycznemu koncertowi, rozchyliłem jej nogi, aby po szybkim
pozbyciu się własnej garderoby zatopić się w mokrej - mimo braku gry
wstępnej - kobiecości. Wbrew tempa rozwoju sytuacji, nie było to
wulgarne pieprzenie. Kochaliśmy się. Mocno i zdecydowanie. Każde
pchnięcie podczas patrzenia sobie głęboko w oczy, było niczym dowód
wzajemnego zaangażowania. Nasze dłonie splotły się, białe od wzajemnego
uścisku. Chcieliśmy być blisko. Czuliśmy to samo. Jak zawsze. Nasz
strach ustąpił miejsca pewności. Nasze oddalenie, było niczym
wspomnienie sprzed lat, zastąpione niemym wyznaniem naszych splecionych w
miłosnym uścisku ciał. Oplatając mnie mocno nogami, okazywała mi chęć
bycia jak najbliżej mnie. Na przemian dociskała mnie za pośladki, łapała
za włosy i drapała paznokciami po całej długości spiętych seksualnymi
ruchami pleców. Dyszeliśmy upajając się każdym sztychem mojej męskości.
Każdym centymetrem przesuwającym się po jej gorącym wnętrzu. Jej
rozchylone usta prosiły o więcej. Jej jęki były niczym radosny śmiech
ciała, rozpalonego od uczuć i emocji. Szybciej. Mocniej. Do samego
końca. W chwili osiągnięcia przez nas wspólnego szczytu rozkosznej
ekstazy, nasz jęk wypełnił pomieszczenie równie piękną muzyką, co
odgrywany przeze mnie utwór Beethovena. Drżące, mokre ciała dwojga
wpatrzonych w siebie ludzi - nie były w tym wypadku zwierzęcym upustem
dręczących nas myśli. Były dowodem powrotu na wspólna drogą. Drogę
wyboistą, ale prowadzącą w jednym kierunki.
Położyłem się obok
niej. Milczeliśmy. Oboje zadawaliśmy sobie te same pytania, patrząc na
siebie dogłębnie i szczerze. Rozmawialiśmy, nie wydając z siebie żadnego
dźwięku. Tego wieczoru nasze emocje same odpowiadały nam na rozterki i
pytania, ciągnące się za nami w ostatnich dniach. A dźwięk naszych
spokojnych, miarowych oddechów oznaczających sen, dla kogoś patrzącego
na nas z boku, mógł być jedynie dowodem na to, że czasem drogi się
rozmijają. Ale największą sztuką, jest wrócić na ich właściwy tor.
Budząc
się kilka godzin później, pogładziłem ją delikatnie po włosach i
policzku, czując głęboko w sobie, że nasza wspólna historia na pewno
jeszcze nie dobiegła końca.
Komentarze
Prześlij komentarz